Wszelkie moje wątpliwości co do nowoczesnej techniki dotyczą ostatecznie jej rzeczywistej użyteczności praktycznej. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy negować jej poezję, piękno, czy fantastyczny niemal charakter; zachwyt, w jaki mógłby wprawić nas podobnie olśniewający występ na przyjęciu dla dzieci. I jedyne, co mi się nie podoba, to to, że współczesne dzieci nie umieją się już śmiać.
Przeczytałem ostatnio przypadkiem w gazecie pewną frazę; to znaczy, miałem okazję przeczytać ją już wiele razy wcześniej. Ale z jakichś przyczyn to tym razem właśnie mi „zaświeciło” – i oto odsłoniła się przede mną nagle owa głęboka różnica, jaka zachodzi między większością ludzi w rozumieniu natury postępu; nie wyłączając tych, którzy są dość naiwni, by wierzyć, że wszyscy rozumiemy ją tak samo. Zdanie to brzmiało mniej więcej tak: „Już niedługo komunikacja z najdalszymi zakątkami kosmosu będzie wydawać się czymś równie prozaicznym, jak odebranie telefonu”.
Na co odpowiadam, tytułem wstępu: „I to jest właśnie to, z czym się nie zgadzam”. Gdyby ktoś mi powiedział: „Już niedługo odebranie telefonu będzie wydawało nam się czymś tak poetycznym, jak komunikacja z najdalszymi gwiazdami” – wtedy uznałbym takiego kogoś za człowieka prawdziwie postępowego, za prawdziwego, szczerego i dobrego progresistę. I więcej, niż prawdziwego progresistę – bo prawdziwego proroka (choć to w opinii wielu bardzo konserwatywna profesja). Moglibyśmy rzecz jasna spierać się, czy prorok mówi o rzeczach, które rozumie, czy właśnie których nie rozumie. W każdym razie, jeżeli progresista byłby w stanie wykrzesać z siebie dość przekonania i pasji, aby prorokować, to – no cóż, powiem tyle, że oto ujrzałyby nasze oczy proroka królestwa niebieckiego i progresistę, który naprawdę ogłasza progres. Powiedzieć komuś, że już wkrótce odbieranie telefonów będzie czymś równie ekscytującym, jak wizja wszystkich gwiazd na niebie – to jest ewangelia, w zupełnie dosłownym sensie dobrej nowiny. Ale powiedzieć mu, że już niedługo wszystkie gwiazdy na niebie będą go nudzić tak bardzo, jak odbieranie telefonów – to już nie jest dobra nowina. Tylko, w tłumaczeniu, krótki i węzłowaty komunikat, że za chwilę miejsce mizernej, ale jednak jakaś tam jeszcze inspiracji, którą może odczuwać spoglądając na nocne niebo, zajmie irytacja. Nie sądzę, że gdy gwiazdy poranne chórem się odzywają i wydają okrzyk wszyscy synowie Boży1, a potężna muzyka sfer objawia na naszej dziwnej ziemi wysokość i głębokość wspaniałego królestwa dźwięku, tym, co najbardziej chcielibyśmy usłyszeć z ust tego kosmicznego chóru jest owa perlista fraza „przepraszam, że niepokoję”. Bo właśnie w owym żałosnym zawołaniu wszystkich chyba pracowników centrali tragedia nasza znajduje swe dopełnienie; i oto przyznajemy, na swą własną zgubę, że konieczność odebrania telefonu rzeczywiście jest uciążliwa.
Niniejszym zatem i instytucje państwowe uznają oficjalnie, że na niedolę rodzi się człowiek, podobnie jak iskry elektryczne aby wysoko wzlatać (czy jak tam iskry elektryczne latają)2; ba, zachodzi tutaj sugestia, bardzo subtelna póki co, ale jednak wyraźna, że życie idealne, idealnie spokojne, byłoby życiem bez telefonu. Niemniej, mamy tu do czynienia z czymś znacznie głębszym, niż mogłoby na to wskazać okazjonalne zdenerwowanie wywołane faktem, że czasami po prostu źle korzystamy z telefonu; bo chodzi raczej o swego rodzaju dziwną obojętność, którą wielu wykazuje nawet wtedy, gdy dobrze korzystamy z telefonu. Bez ustanku tłumaczą nam, że nowoczesne wynalazki naukowe, choćby takie jak właśnie niepozorny telefon, które można teraz znaleźć dosłownie wszędzie, to perły w koronie ludzkości, cuda techniki i podziwienie nowego świata. Ale choć o wynalazkach zazwyczaj się tak mówi, to zazwyczaj się tak o nich nie myśli. A może raczej: jeśli mówi się tak o nich w teorii, to nie w praktyce. Nie da się ukryć, że miała miejsce się w ostatnim wieku swoista gorączka wynalazku, dynamiczna seria odkryć z dziedziny techniki; i, w pewnym sensie, ten wysiłek umysłu ludzkiego naprawdę jest cudowny, a tempo może wydawać się magiczne. Niemniej, w gruncie rzeczy był to tylko szybki proces kostnienia; bieg w dół, ku zimnym nizinom nudnej prozy życia; nadmiar bajkowych zabawek, niszczący w nas poczucie bajki; zalew rzeczy zachwycających, niweczący zachwyt. Może był to i rozwój technologii – ale na pewno nie człowieka. A jeśli nie towarzyszy czemuś rozwój człowieka, na pewno nie można nazwać tego czegoś „postępem”. Bo to człowiek jest sensem i zasadą postępu; postęp to nie wyścig kółek zębatych, które będzie się obracać najszybciej, czy silników, który będzie najbardziej dymił. Prawdziwy rozwój implikuje to, co nazywa się powszechnie edukacją; edukacja zaś, implikuje szerokość, szczególnie szerokość wyobraźni. Dokładnie ową twórczą wrażliwość i wyczulenie na jakość, która nie pozwoli niczemu, co naprawdę wartościowe, stoczyć się w pospolity banał i wulgarność. Długim wysiłkiem udało nam się zwulgaryzować elektryczność – czy to naprawdę coś pomoże w tej kwestii, puszyć się, że za kilka lat uda nam się zwulgaryzować gwiazdy?
O, nie! To mi raczej powiedźcie, że nasz twardo stąpający po ziemi biznesmen schyla głowę do modlitwy na sam dźwięk telefonicznego dzwonka, jak chłopi na Anioł Pański z obrazu Milleta3; że kłania się z czcią, gdy podchodzi do budki telefonicznej, tego sanktuarium nowego świata; powiedźcie, że uwielbia jakąś pogańską formułą mieszkające w niej bóstwo, że słucha słów swego interlokutora jak słuchano onegdaj wyroczni delfickiej, albo oczyma wyobraźni widzi młodą operatorkę z centrali jako kapłankę tajemnic, siedzącą na złotym tronie w jakiejś odległej świątyni; albo chociaż że jak każda normalna osoba czuje pewne poetyckie uniesienie na myśl o tym, że oto głos drugiego człowieka dociera do niego przez wysokości gór i niskości dolin – coś podobnego, co czuliśmy dawniej słysząc róg Rolanda albo wołanie Achillesa – powiedźcie, że te i podobne sceny adoracji czy chociaż ekscytacji wydarzają się w biurze każdej angielskiej firmy, gdy tylko trzeba tam odebrać telefon, owóż wtedy dopiero (oczywiście przyjmując, że wam uwierzę), wtedy, nie wcześniej, podążę za waszym zabieganym biznesmenem i natchnionym naukowcem-wynalazcą, by zdobywać nowe światy i łapać gwiazdy w sieć formuł matematycznych. Bo wtedy dopiero będę miał pewność, że wiedzą, co chcą zrobić i rozumieją to, co robią; że wzbogacają ludzkie życie o nowe doświadczenia, a ludzką duszę o nowe energie i emocje; że są jak ci, którzy tworzą nowe języki, nową sztukę, czy nowe szkoły architektury. Niestety, jedyne, co nasz biznesmen i wynalazca mogą powiedzieć, że tworzą (jak wskazuje na to choćby wypowiedź zacytowana przeze mnie na początku tego felietonu), to dość banalne w sumie cacka elektroniki, które zazwyczaj życie ułatwiają, ale i bardzo często je utrudniają. I jedyne, co mogą odpowiedzieć na moją inteligentną krytykę, to tyle, że maluczko jeszcze, a sprawią, że słońce i księżyc staną się czymś równie banalnym – i prawdopodobnie równie uciążliwym dla codziennej egzystencji.
Powiedzmy sobie przy okazji jasno, że nie jest to, jak sobie wielu wyobraża, reakcja przeciwko naukowemu poznaniu materii; czy potępienie postępu technicznego; czy wyraz pogardy dla telefonów, teleskopów czy czegokolwiek innego. Nie gardzę telefonami; przeciwnie: chodzi mi dokładnie o to, że nie dość wysoko się je ceni. Nie atakuję wynalazków; a obojętność na wynalazki. I jedyne, co staram się pokazać, to fakt, że ci, którzy najwięcej o nich gadają, są na ich urok tak naprawdę najbardziej obojętni. Nie twierdzę bynajmniej, że nauka współczesna nie jest czymś wspaniałym, bo jest; ale świat współczesny już taki wspaniały nie jest, głównie dlatego, że nie potrafi dostrzec wspaniałości współczesnej nauki. Prawda to, że mam wątpliwości, czy jeśli chodzi o pewne dylematy politycznej czy moralnej natury, te i podobne sztuczki mechanicznych magików rzeczywiście mogą cokolwiek zmieniać. Ale nie zmienia to nic w kwestii tego, że magiczne sztuczki bywają niekiedy oszałamiająco piękne, pod warunkiem rzecz jasna, że patrzy się na nie właśnie jako na – sztuczki. Bo czy jakaś rzecz może, czy nie może, być traktowana jako wyznacznik jakości życia społecznego sprowadza się zasadniczo do tego, czy jest ona konieczna do życia, czy stanowi dodatek do życia. I nikt nigdy nie wątpił, że magiczne sztuczki są dodatkiem do życia. Ideał chłopskiej samowystarczalności gospodarczej, wyrażony dawno temu przez francuskiego króla słowami: „kurczak w każdym garnku”, to niewątpliwie coś innego od ideału „królik w każdym kapeluszu”. Nie ma jednak powodu, aby sądzić, że francuski król, czy francuski chłop, nie potrafiliby należycie docenić owej oderwanej i naukowej wręcz przyjemności, jaką odczuwamy na widok królika, wyskakującego nagle z czyjegoś kapelusza. Mam spore wątpliwości, czy taki nadzwyczajny królik wykazuje jakąkolwiek praktyczną wyższość nad zwyczajnym kurczakiem. Wątpię, czy wielkie masy ludzkości pojedzą sobie magicznym królikiem lepiej, niż ogary wyścigowe mechanicznym zającem. Wątpię, czy królik z kapelusza pana profesora w stroju wieczorowym smakowałby lepiej, niż z garnka francuskiego rolnika, zwłaszcza, gdyby jego żona przypadkiem umiała przyrządzać świetną króliczą potrawkę. Krótko mówiąc, wszelkie moje wątpliwości co do nowoczesnej techniki dotyczą ostatecznie jej rzeczywistej użyteczności praktycznej. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy negować jej poezję, piękno, czy fantastyczny niemal charakter; zachwyt, w jaki mógłby wprawić nas podobnie olśniewający występ na przyjęciu dla dzieci. I jedyne, co mi się nie podoba, to to, że współczesne dzieci nie umieją się już śmiać.
„Jedyne, co staram się pokazać, to fakt, że ci, którzy najwięcej gadają o wynalazkach, są na ich urok tak naprawdę najbardziej obojętni”.
(ILN 19 I 1935)
Tłum. Maciej Sobiech
chestertonpolska.org
1. 1 Aluzja do Hb 38,7. Korzystam, w tym i następnym wypadku, z Biblii „Warszawskiej”, luterańskiej. Ten przekład bowiem najlepiej odpowiada angielskiemu. Jest to zresztą bardzo do rzeczy, na ile widzę bowiem, Chesterton i tutaj, trzynaście lat po konwersji, korzysta z Biblii króla Jakuba (kulturowo odpowiednik Wujka na naszych ziemiach), a więc przekładu anglikańskiego, zbliżonego do tradycji protestanckiej (i to by było na tyle jeśli chodzi o jego „integralizm”, jak się go zazwyczaj pojmuje).
2 Aluzja do Hb 5,7.
3 Jean-Francois Millet (1814-75) – malarz francuski, realista, spiritus movens tzw. „szkoły z Barbizon”.
Add a Comment